Kiedy Borg podniósł się z podłogi trzymając za ramię, było już po wszystkim. Po rękawie ciekła mu strużka krwi. Malloy, mocno trzymany przez strażnika, ze skutymi z tyłu rękoma, patrzył dookoła z nienawiścią.
- Jeszcze kilka sekund! - powiedział w końcu z mściwą radością w głosie. - Wam się tym razem udało, ale tamtych trafi szlag!
Stał z podniesioną do góry głową i nasłuchiwał. To samo robili pozostali, ale ze skupionymi, ściągniętymi twarzami. Petras bezwiednie liczył na głos.
-...jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szesnaście... - w miarę upływu sekund twarz Malloya powoli czerwieniała. -... dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem... - Petras liczył coraz głośniej. - trzydzieści dziewięć, czterdzieści... - Martin lekko się rozpogodził, na jego twarzy zaczął się pojawiać nikły uśmiech. -... pięćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt trzy... - hacker już nie mówił, tylko krzyczał, uśmiechnięty od ucha do ucha zaczął tańczyć po pokoju, wykrzykując kolejne liczby.
Opanowała ich euforia. Zaczęli się śmiać. Pierwszy opanował się strażnik, cały czas trzymający Malloya.
- Niech pan zadzwoni po samochód - powiedział. - I karetkę - dodał, kiedy Borg sięgnąwszy po słuchawkę skrzywił się z bólu.
Po kilkunastu minutach było po wszystkim. Malloy ze zwieszoną głową wsiadł do samochodu, którym przyjechał inspektor Mayer. Dookoła zebrała się niewielka grupka gapiów, żądnych sensacji. Mieli ją w chwilę później, kiedy nadjechała karetka pogotowia i z domu wyszły dwie osoby - trzymający się za ramię Borg i znany tubylcom Petras.
- Będą mieli plotek na najbliższe dwa lata, to bardzo spokojna okolica - powiedział hacker do Martina, kiedy lekarz w karetce opatrywał ranę. Okazała się niegroźna, ostrze noża przecięło skórę i mięsień, ale nie sięgnęło głęboko. Trzy szwy, założone od razu i zastrzyk z antybiotyków załatwiły sprawę.
- Proszę się jutro zgłosić do jakiegoś chirurga, żeby to skontrolował - powiedział lekarz zanim odjechał. - Nie sądzę żeby groziły panu jakieś kłopoty, ale lepiej dmuchać na zimne. Za kilka dni trzeba będzie zdjąć szwy. Do widzenia. - Wsiadł do karetki i odjechał.
Kiedy inspektor Mayer, razem ze swoim pomocnikiem Pattersonem, aresztowanym Malloyem i zabezpieczonymi dowodami rzeczowymi w postaci komputera i kilkuset dyskietek odjechał na komendę, trzech wspaniałych, zadowolonych z siebie mężczyzn wróciło do domu Petrasa, opędzając się po drodze od dzieciaków, zadających serie niestworzonych pytań. W pokoju hackera przy komputerze siedział Gene. Trzymał nogi na stole i szklaneczkę z bliżej nieokreśloną, złotawą zawartością.
- Cześć chłopaki! - powiedział na ich widok. - Znalazłem barek, mam nadzieję że się nie pogniewacie, że zacząłem bez was.
- Żałuj chłopie, że nie pobiegłeś z nami. Złapaliśmy tego faceta! Była wspaniała akcja. Petras skaczący głową prosto w ścianę, pan sierżant rzucający komputerem o podłogę - mucha nie siada!
- A ty? O sobie jakoś nie wspomniałeś.
- To przez wrodzoną skromność. Ja wyłapywałem na własną pierś noże, którymi ten szaleniec w nas rzucał.
już mi starczy co było dalej?